Farel, Kalwin, Beza, Knox

sobota, 28 grudnia 2024

O Trójcy inaczej

Chłodnym okiem na marginesie gorącego sporu


Nastroje antytrynitarne są jak cykliczne pływy morskie. Od co najmniej parunastu lat znajdują się w Polsce, mam wrażenie, na fali wznoszącej. Młodsze i starsze pokolenia stają przed, nie ma co ukrywać, niełatwymi pytaniami.


Nawet jeśli wyolbrzymiam skalę zamieszania wokół tej kwestii, nieraz obserwuję dysputy, w których uczestnicy poruszają nowe-stare zagadnienia: Czy Jezus miał początek? Czy był równy Ojcu? Czy Duch Święty jest osobą? A może tylko energią lub mocą? Czy Bóg jest faktycznie trójjedyny? Czy starotestamentowa formuła modlitewna Szema (Pwt 6,4) nie wyklucza koncepcji Trójcy? Przerabiane na wszystkie strony w pierwszych wiekach naszej ery spory oto odżywają na naszych oczach. W ruch idą Biblie, furczą przewracane kartki, dyżurne wersety pchają się na wyprzódki.

Co ważne, nieodłącznym elementem, dzięki któremu możemy ocenić, czego uczy Pismo, są klarowne, logiczne przesłanki rozumowe. Dochodzić do sensownych wniosków da się bowiem tylko dzięki uniwersalnym — wcale przez człowieka nie wymyślonym, lecz wiecznie istniejącym, a przez nas tylko odkrytym — zasadom logiki, a ruszać głową jesteśmy w stanie dzięki samej zdolności myślenia, w tym abstrakcyjnego.

W niniejszym szkicu chciałbym skupić się nie na argumentach biblijnych, lecz właśnie na kwestiach rozumowych, zauważyłem bowiem, że logika i pojmowanie świata bywają nieraz w dyskusjach o Trójcy mocno zaburzone. Albo robią sobie fajrant.

Syn literalnie?


Najpierw przypomnijmy sobie pokrótce, czym jest metafora (przenośnia). Kiedy na przykład mówimy, że kogoś wkręciliśmy, wyrażamy się metaforycznie, bo przecież nikogo dosłownie (literalnie) w ziemię ani inną powierzchnię nie wkręcamy niby śrubę czy żarówkę. Wkręcanie kogoś jest zatem przenośnią opartą na wkręcaniu dosłownym, ale oznaczającą coś od niego zasadniczo różnego — mówienie komuś nieprawdy, tak by osoba ta zrobiła coś, co ją może ośmieszyć albo przynieść określone korzyści mówiącemu, np. Piotrek mnie wczoraj wkręcił, że wygrał w totka.

Stawiam bynajmniej nie śmiałą i nie nową tezę, że „Ojciec”, „Syn” i „Duch” to metafory stworzone nie przed założeniem świata, lecz specjalnie dla nas, ludzi, na bazie ludzkiego aparatu pojęciowego i ludzkiego języka przez zestawienie rzeczy niebiańskich i ziemskich, tak aby było nam łatwiej pojąć owe niedosięgłe, nienamacalne dla nas sfery i boski Absolut. Że „Ojciec” to metafora oparta na ziemskim „plemnikowym” ojcostwie, dzięki któremu żyjemy. Że „Syn” to metafora zasadzająca się na byciu dzieckiem ziemskich rodziców, którzy wespół w zespół (plemnik plus komórka jajowa) dają początek nowej istocie. Że „Duch” to metafora powstała z obserwacji wiatru, który wieje, dokąd chce, jest wszechobecny i nienamacalny, lecz zarazem którego efekty działania widać i którego zamiarów ani sposobów działania ogarnąć niepodobna (biblijne ruach, tłumaczone zwykle jako „duch”, oznacza dosłownie „wiatr”, „oddech”). Analogicznie metaforami są w Biblii narodzenie na nowo (powstałe na bazie dosłowności narodzin dziecka z łona kobiety), światłość świata, Mesjasz jako droga, brama do owczarni, Baranek Boży czy winna latorośl. Albo spożywanie krwi i ciała Syna Bożego. Wszystko to jedynie drobny ułamek przenośni pojawiających się na kartach Pisma, które wyrastają z ziemskiego światła, normalnej drogi, zwyczajnej bramy, fizycznego baranka, rosnącego sobie w ogródku winogrona czy powszedniego aktu konsumpcji.

 

W przeciwieństwie do tego dosłowne jest pojęcie Stwórcy: oznacza tego, który powołał nas do istnienia ex nihilo, z niczego, a nie w wyniku stosunku seksualnego. Poprzez akt kreacji, nie prokreacji. („Proch ziemi” odgrywał w tym akcie rolę wtórną, nie zasadniczą).

Kiedy pytam antytrynitarzy, czy synostwo Chrystusa należy rozumieć dosłownie, czy jako przenośnię, odpowiadają, że dosłownie. Dlaczego w ogóle stawiam im takie pytanie? Otóż na podstawie własnego doświadczenia stwierdzam, że argument o dosłowności zrodzenia Chrystusa przez Ojca jest istotny w rozumowaniu antytrynitarzy. Dosłowność synostwa Jezusa ma burzyć trynitarną koncepcję, zgodnie z którą Syn to tylko metafora, określenie czysto umowne, które nie świadczy o istotowej niższości Chrystusa ani o Jego początku w czasie. Antytrynitarze, przeświadczeni, że Syn powstał, wyłonił się czy też emanował z łona Ojca na długo przed powstaniem świata, przekonują, że ojcostwo i synostwo niebiańskie, jako chronologicznie pierwsze, są dosłowne. Wierzą, że Syn został literalnie wydarty z łona Ojca. Że miał początek w czasie. Przyjmijmy więc hipotetycznie takie rozumowanie. Zgodnie z tym tokiem myślenia należałoby synostwo ziemskie osób płci męskiej jako dzieci swoich rodziców uznać za metaforę opartą na synostwie niebiańskim Jezusa. Tyle że jeśli synostwo ziemskie (synostwo ludzkich dzieci względem swoich ludzkich rodziców) jest metaforą opartą na relacji niebiańskiego Ojca i Syna, to macierzyństwo ziemskie musi być metaforą... no właśnie, czego? Tu pokazuje się luka w ich rozumowaniu.

Postanawiają jednak bronić swego zapatrywania za wszelka cenę i czym prędzej podnoszą, że synostwo ziemskie ludzi też jest dosłowne. Hola, hola, powiadam. Nie może być mowy o jednocześnie dosłownym synostwie Chrystusa i dosłownym synostwie wszystkich osób płci męskiej (jako dzieci swoich ojców i matek). Nie tak działa język. Metafory powstają na fundamencie znaczeń literalnych:

(...) słowo nie może być symboliczne ani metaforyczne, zanim nie nada mu się najpierw znaczenia literalnego! Wyraz może być użyty w sensie metaforycznym dopiero wtedy, gdy wcześniej miał znaczenie dosłowne. W Nowym Testamencie czytamy, że Jezus jest „drzwiami”. Wiemy, co to znaczy, ponieważ znamy dosłowne znaczenie „drzwi” jako wejścia. Ponieważ rozumiemy literalne znaczenie tego wyrazu, może on zostać użyty w sposób metaforyczny lub symboliczny wobec Jezusa Chrystusa – wiemy, że nie jest On dosłownymi drzwiami. Słowo „drzwi” nie mogłoby zostać użyte w taki sposób, gdyby nie miało najpierw dosłownego znaczenia**.

Jeśli uznamy na potrzeby dyskusji, że Syn został stworzony przez Ojca (antytrynitarze mówią na ogół nie o stworzeniu, lecz o zrodzeniu, w czym być może pobrzmiewają echa filozofii Plotyna i jego wywodów o emanacjach, co na dobrą sprawę nie różni się od stworzenia, skoro zdaniem niektórych Syn miał początek). Przy założeniu o dosłownym zrodzeniu Syna obie strony musiałyby się zgodzić, że w rzeczywistości niebiańskiej nie mogło być żadnego „zapłodnienia” ani „poczęcia” uwarunkowanego obecnością plemnika i jajeczka (na których wszak opiera się ojcostwo i synostwo ziemskie), a co za tym idzie również żadnych literalnych narodzin. Toteż widzimy wyraźnie, że synostwo Chrystusa różni się od naszego synostwa ludzkiego. I to różni się zasadniczo. A skoro te dwa są tak diametralnie odmienne, to jedno musi być dosłowne, a drugie metaforyczne. Tu można by jednak spytać, czy nie mogą być oba metaforyczne, gdyż na jednym znaczeniu dosłownym danego wyrazu powstać może wiele znaczeń metaforycznych. Tyle że wówczas metaforyczne synostwo ziemskie i niebiańskie musiałyby się odwoływać do jakiegoś trzeciego, dosłownego synostwa, które byłoby podglebiem dla obu metafor. Tylko niby jakiego konkretnie? Na to nie ma sensownej odpowiedzi. Taka opcja odpada.

Wobec powyższego pozostaje tylko jedna możliwość: synostwo Jezusa to metafora. Dosłowność synostwa ludzkiego polega na tym, że kiedy plemnik łączy się z jajeczkiem, powstaje nowy człowiek. Gdy pytam, na czym miałaby polegać dosłowność niebiańskiego synostwa Jezusa, antytrynitarze nie bardzo wiedzą, co powiedzieć. Powtarzają tylko w kółko mgliste: wyszedł od Ojca, został wydarty z łona Ojca etc. Używają w tym kontekście wyrazu „dosłownie”, ale w gruncie rzeczy używają go bezpodstawnie, ponieważ nie rozumieją, co ono oznacza. Tak oto w ich ustach „dosłownie” staje się leksemem pustym, nie niosącym znaczenia. A gdy słowa przestają cokolwiek znaczyć, dyskusja staje w martwym punkcie jako niedorzeczna i bezprzedmiotowa.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Otóż „nietrynitarni” zarzucają nieraz „trynitarnym”, że ci drudzy spytani o szczegóły związane z Trójcą albo o to, jak to możliwe, by jedna istota mogła istnieć w trzech osobach, wskazują na tajemnicę niezgłębioną przez umysł stworzeń (podobnie jak niepojęta dla człowieka jest choćby moc stwórcza Boga, którą przecież także przyjmujemy wyłącznie na wiarę, za grosz nie rozumiejąc jej mechanizmów ani istoty). Antytrynitarze uważają taką odpowiedź za ucieczkę od tematu czy też słabość nauki o Trójcy. Tymczasem gdy ich samych zapytać o szczegóły związane z synostwem Jezusa bądź Jego zrodzeniem, sytuacja przedstawia się analogicznie, choćby w ogólnikowej odpowiedzi nie posługiwali się słowem „tajemnica”.

 

Osoba  z czym to się je?

Wreszcie, osobowość Ducha Świętego. Tyle się dyskutuje o tym, jakoby Duch Święty nie był osobą, tymczasem okazuje się, że bez ustalenia definicji terminu „osoba” nasze pytlowanie nie ma większego sensu. Inaczej dysputa okazuje się jałowa, bezproduktywna i chaotyczna.

Chciał nie chciał grecka filozofia wypracowała jasne rozróżnienie pomiędzy pojęciami istoty i osoby. Z punktu widzenia siatki pojęciowej, w ramach której funkcjonuje cała myśl zachodnia, nie ma nic nielogicznego w tym, żeby teoretycznie istniała jedna istota boska składająca się z trzech osób. Taka istota jest wyobrażalna, do pomyślenia. Przy czym warto zauważyć, że w tradycyjnej teologicznej nomenklaturze natura danego bytu bywa określana jako „istota”. A zatem zastanówmy się, co takiego oznacza termin „osoba”? Osoba, czyli właściwie... co?


Zgodnie z klasyczną definicją „osoba” to jednostkowy byt natury rozumnej. Czy klasa 6B (lub naród) spełnia warunki tej definicji, tj. czy można ją uznać za osobę? Nie, ponieważ jest zbiorem składającym się z wielu elementów. Idźmy dalej: stół wprawdzie jest bytem jednostkowym, ale z pewnością nie rozumnym. A co z kotem? Owszem, nie można mu odmówić jednostkowości, lecz rozumności owszem: kot ma jedynie koci instynkt, oparty na ślepych procesach chemicznych. Zwierzęta w tym kontekście to niejako organiczne maszyny, którymi rządzą mechanistyczne prawa. Trudno też mówić o świadomości u zwierząt — nie tworzą kultury, cywilizacji, nie znają religii. A człowiek upośledzony umysłowo? Spełnia tę definicję, gdyż naturę ma rozumną, a jedynie pewna „awaria systemu” uniemożliwia mu wyrażanie tejże rozumności na zewnątrz. Co najwyżej nie realizuje bądź nie uzewnętrznia potencjału rozumności obecnego w jego istocie, natury zaś innej od człowieka zdrowego nie ma. Mówiąc językiem nieco filozoficznym: tkwiąca w takim bycie możność rozumności się nie aktualizuje.

Antytrynitarze spytani, czy według Biblii Bóg Ojciec jest osobą, de facto nie potrafią odpowiedzieć, gdyż nigdy się nad definicją „osoby” nie zastanawiali. No, większość niby twierdzi, że jest, ale poproszona o dowody biblijne rozkłada bezradnie ręce. Pojęcia hebrajskie nie są pod tym względem tak precyzyjne jak greckie, więc de facto rozmowa o osobowości danej postaci znanej z kart Pisma to przykładanie siatki pojęciowej greckiej do filozofii hebrajskiej. I nie ma w takim przykładaniu nic złego. Grecka myśl zniuansowała i uszczegółowiła nasz aparat pojęciowy, dzięki czemu łatwiej i dokładniej możemy opisywać rzeczywistość. Kiedy tak zrobimy, okazuje się, że Duch Święty spełnia warunki definicji „osoby”. A zaświadczają o tym znane czytelnikom Biblii wersety: Duch przejawia uczucia (smuci się), wolę (postanawia), naucza i przypomina, słucha, udziela darów, składa świadectwo itd.

Ludzkie pojęcia osoby i istoty są tylko… ludzkie i z pewnością nie oddają idealnie natury Bóstwa, tyle tylko, że niczym lepszym na ten moment nie dysponujemy. W wieczności zapewne będziemy mieć lepszy ogląd sprawy, ale póki co wypracowane przez Greków pojęcia są najbardziej precyzyjne, a zastosowane do opisu Boga wskazują jednoznacznie na to, że Duch Święty osobą jest. Podobnie jak Ojciec i Syn.

*****

Czy niniejszy przyczynek wyczerpuje dyskusję na temat Trójcy? Bynajmniej. Jedynie zwraca uwagę na pewne braki, które niekiedy uwidoczniają się w rozmowach na ten temat. Ocenę tego, na ile moje argumenty są poprawne i przekonujące, logiczne i sensowne, pozostawiam P. T. Czytelnikom.

 

 

* Cyt. za: Heiko A. Oberman, Marcin Luter. Człowiek między Bogiem a diabłem, przeł. E. Adamiak, Marabut, Gdańsk 1996, s. 33.
** K. Ham, Why Did God Take Six Days, w: A Pocket Guide to Six Days, Answers in Genesis, Petersburg 2017, s. 62, tłum. własne.

 

© Paweł Jarosław Kamiński 2024

niedziela, 1 grudnia 2024

James Buchanan — The Doctrine of Justification, cz. IV

(fragmenty)


Wreszcie, co się tyczy skuteczności usprawiedliwienia, czyli rezultatów, które muszą z niego wynikać w stosunku zarówno do obecnego, jak przyszłego stanu człowieka usprawiedliwionego, tj. w teraźniejszości i wieczności, to zasadniczy błąd Kościoła rzymskiego polegał na twierdzeniu, że usprawiedliwienie samo z siebie nie jest ani całkowite, ani tak absolutnie pewne, by zwalniało człowieka od konieczności dalszego czynienia zadość grzechowi lub gwarantowało niezawodną nadzieję życia wiecznego. Myślałby kto, że katolicka nauka pod pewnymi względami przypisuje większą skuteczność — aniżeli protestancka — owemu wlaniu wewnętrznej sprawiedliwości, które Rzym pomylił z usprawiedliwieniem, gdyż występujący natychmiastowo i zawsze skutek usuwać ma wszelki grzech, pierworodny i aktualny, przywracając grzesznika do stanu nieskazitelnej niewinności na podobieństwo stanu Adama sprzed upadku, a jeżeli wrodzona pożądliwość*, jaka by mogła być okazją do pokusy, wciąż pozostała, oznacza to, że nie była sama w sobie grzeszna ani charakterystyczna dla upadłego stanu człowieka, cechowała bowiem także naszego praojca, kiedy został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, i była jedynie kiełzana i powściągana tak samo wtedy, jak to się dzieje teraz, mocą daru nadprzyrodzonej łaski. Twierdzili nadto, że usprawiedliwienie (tak jak je rozumieli) umożliwia chrześcijaninowi wzniesienie się do stanu doskonałości w życiu doczesnym, a nawet zasłużenie na nagrodę i dla siebie, i dla innych. Pod tymi względami przypisywali usprawiedliwieniu większą skuteczność aniżeli reformatorzy, którzy mówili nie o wrodzonej pożądliwości, lecz o mieszkającym w nas grzechu jako wciąż trzymającym się wierzącego oraz o tym, że jego najlepsze uczynki są niedoskonałe i skalane. Pod innymi jednak względami Rzym przypisywał usprawiedliwieniu mniejszą skuteczność niż protestanci, gdyż według jego ulubionej zasady, zgodnie z którą usprawiedliwienie jest tożsame z uświęceniem, a przynajmniej musi od niego zależeć, jasno wynika, że: nie ma takiej chwili, kiedy grzesznik mógłby wierzyć, iż jest naprawdę usprawiedliwiony, chyba że osiągnąłby stan chrześcijańskiej doskonałości; usprawiedliwienie nie może być obecnym przywilejem, lecz jedynie obiektem pragnień i nadziei; usprawiedliwienie nie zapewnia człowiekowi wytrwania do końca, tylko od tego wytrwania zależy; usprawiedliwienie czyni człowieka stale podatnym przynajmniej na kary doczesne jako zadośćuczynienie za grzechy popełnione po chrzcie. Nic więc dziwnego, że reformatorzy mówili o „niepewnej, podszytej wątpliwościami wierze” Kościoła rzymskiego, przeciwstawiając ją spokojnej pewności, którą można osiągnąć dzięki bezpośredniemu aktowi wiary w Chrystusa ukazanemu w ofertach i obietnicach Ewangelii i której potwierdzenie znajdowało odbicie w ich własnym duchowym doświadczeniu, kiedy porównać je z oznakami i dowodami bycia usprawiedliwionym objawionymi na kartach nieomylnego Słowa Bożego.

Katedra św. Piotra w Genewie

Reformatorzy natomiast, wbrew tym oraz innym błędom w tej materii, twierdzili i nauczali, że: usprawiedliwienie tak naprawdę polega na dobrowolnym przebaczeniu grzechów i gwarantowanym prawie do życia wiecznego, tak iż usprawiedliwienie jest teraźniejszym przywilejem każdego wierzącego od chwili, gdy grzesznik przyjmuje wyłącznie Chrystusa i na Niego się zdaje w kwestii zbawienia; usprawiedliwienie jest kompletnym, ostatecznym i nieodwracalnym aktem Boskiej łaski, przez który człowiek zostaje raz na zawsze przeniesiony ze stanu gniewu i potępienia do stanu przychylności i akceptacji; w życiu doczesnym usprawiedliwieniu towarzyszą bądź z niego wynikają „pewność Bożej miłości, pokój sumienia, radość w Duchu Świętym, wzrastanie łaski oraz wytrwanie w niej do końca”, co wiąże się nieodłącznie z „chwałą, czcią i nieśmiertelnością” w przyszłym świecie. „Tych bowiem, których on przedtem znał, tych też przeznaczył, aby stali się podobni do obrazu jego Syna, żeby on był pierworodny między wieloma braćmi. Tych zaś, których przeznaczył, tych też powołał, a których powołał, tych też usprawiedliwił, a których usprawiedliwił, tych też uwielbił”. Oto jak dalece rozbieżne były zapatrywania obu stron na temat skuteczności usprawiedliwienia.


* Pożądliwość (łac. concupiscentia), inaczej pożądanie, oznacza tu nie żądzę seksualną, lecz skłonność każdego człowieka do zła; w teologii używa się też łacińskiej kalki „konkupiscencja” (przyp. tłum.).



© Paweł Jarosław Kamiński, 1.12.2024